Sesja 15.10.2009
To miejsce jest martwe
Tytuł nawiązuje do piątego odcinka piątego sezonu Lost:Zagubieni - This Place is Death
27 Strassa [styczeń] 1501
Minęły trzy dni odkąd przybył kapitan Ungerlid na swoim drakkarze Błękit Throalski i przywiózł towary wymienione za cenną esencję żywiołu ziemi wydobywaną przez mieszkańców wioski Trundu. Rodziny i znajomi zrazu obskoczyli wtedy przybyłych żeglarzy, wymienili uściski, a radości nie było końca. Teraz siedzieli przy rozpalonym dużym ognisku pośrodku sporego placu w wiosce i ucztowali na cześć przybyłych przed paroma dniami.
Jak się dowiedzieli drakkar przyleciał z Jerris z którym mają podpisane umowy handlowe, podobnie zresztą jak z Throalem. Oczywiście umowy nie są zawarte stricte z samymi władzami, a raczej z kupcami czy kompaniami handlowymi mieszczącymi się w danym miejscu.
Ognisko wesoło strzelało iskrami w rozgwieżdżone niebo. Kobiety śpiewały dumną pieśń o swych dzielnych mężczyznach, mężczyźni pili i jedli, a powietrzni żeglarze (w tym także kobiety) radośnie opowiadali o ponurym mieście Jerris pełnym unoszącego się wszędzie pyłu, o burzy jaka rozpętała się na wysokości Kaeru Eidolon i o tajemniczym widmowym statku, jaki ponoć kilku marynarzy spostrzegło w chmurach o zmroku w dniu poprzedzającym powrót do Trundu.
Kapitan Ungerlid, krasnolud o niemalże czerwonej, równo przystrzyżonej brodzie, mądrym spojrzeniu i miłym, lecz nieco szorstkim obyciu przysiadł się do Abu Hamzy, Balltrama i Sheltera. Bohaterowie napili się z nim za pomyślne wiatry i zdrowie, i przedstawili delikatnie swoją propozycję. Ungerlid zasępił się, podrapał w łysiejącą łepetynę i z szerokim uśmiechem odsłaniającym zęby, wyciągnął prawicę do Sheltera "zgoda, panowie, ale dopiero za dwa dni, kiedy będziemy lecieć nazad w Jerris."
29 Strassa [styczeń] 1501
Dwadzieścia sztuk srebra od głowy, było niewielką zapłatą za możliwość podróży drakkarem. Statek prezentował się dumnie, żeglarze kończyli sprawdzać olinowanie, maszt i żagiel, wiosła oraz czy pakunki ze skórami i esencją żywiołu ziemi są dobrze przymocowane. Kapitan Ungerlid komenderował i doglądał czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Bohaterowie pożegnali się z Trponim i V'trishem, ci życzyli im szczęścia i dotarcia do celu podróży.
Pogoda nie była najlepsza na podróż, jednak nie była na tyle zła, by opóźniać wylot o kolejny dzień. W końcu, w godzinę po świcie, Abu, Balltram i Shelter zasiedli na pokładzie gdzieś pomiędzy pakunkami z zaopatrzeniem. Kapitan krzyknął, powietrzni żeglarze chwycili za wiosła i statek z początku wolno, zaczął unosić się coraz wyżej w powietrze. Statkiem lekko zarzuciło, Abu chwycił się mocniej ławy na której siedział, Balltram zbladł, wpił mocno palce w ławę i tylko Shelter spokojnie oparł się o pakunek ze skórami, lekko uśmiechając się do siebie patrząc na reakcję orka i krasnoluda.
Wznieśli się dość wysoko. Chmury mieli dość niewysoko nad sobą, deszcz padał z przerwami, było chłodno i wietrznie. Pozostawili za sobą Trundu, a przed sobą mieli otwartą przestrzeń. W miarę dalszej podróży, pogoda poprawiła się i nawet słońce wyjrzało zza chmur. Pod sobą dostrzegali wstęgi rzeczek, jakiś obóz nomadów, mniejsze wioski, lasy. W oddali widzieli, a przynajmniej tak mówił Ungerlid, Dżunglę Servos. Za sobą zostawiali lekko niebieskawe, wysokie i tonące w chmurach Góry Throalskie. Lecieli szybko, w uszach gwizdało, a w głowach, mimo wszystko, panowało niedowierzanie, że taki statek może unosić się w powietrzu. Mimo,że widzieli je wcześniej, nigdy takim jeszcze nie latali.
W końcu przed sobą zauważyli szeroką wstęgę Wężowej Rzeki a u jej brzegu, niedużą osadę, Abu zrobiło się cieplej na sercu, gdy dowiedział się, że jest to Zbocze, miasteczko w którym rok wcześniej poszukiwał swego wujka i w którym dołączył do Bandy Verhuta.
Po drugiej stronie rzeki widzieli wznoszące się wysoko, jednakże sporo niżej Throalskie, Góry Scytyjskie - ich cel podróży. Dzień chylił się ku końcowi, więc statek dość szybko zszedł na niższy pułap. W kwadrans później stali już na twardej, stabilnej ziemi i machali odlatującym na zachód żeglarzom. Mieli około trzech godzin do zajścia słońca, więc postanowili poszukać schronienia. Shelter od razu ruszył, na północ, pod górę, przez nieduży las, jednocześnie opowiadając: "wychowałem się w tych górach, co prawda, z pięć dni drogi stąd na wschód, jednakże dość dobrze wiem, czego się tu wystrzegać, gdzie się zatrzymać, i jak się zachować gdy spotka się miejscowych. Trzymajcie się mnie, nie właźcie w żadne dziury, nie zaczepiajcie niepotrzebnie nikogo, nie wychylajcie się. Jeżeli coś będzie się działo, Abu, słuchaj się Balltrama, który będzie mógł wyprowadzić was po cichaczu z problemów. Jeżeli dojdzie jakimś cudem do walki, to słuchaj się Abu, Balltram. Oho, dochodzimy."
Las przerzedził się i skończył, a ich oczom ukazała się wioska. Shelter zaklął, krasnoludzka wioska była zniszczona i to dobre kilka lat wcześniej. Była więc spora szansa, że nikogo nie będzie. Weszli między pierwsze zabudowania, ostrożnie i cicho. Po szybkim rekonesansie okazało się, że jest bezpiecznie, nikogo nie było, a ostatnie ruchy jakiś Dawców Imin, były mocno pozacierane przez czas. Ulokowali się w jedynej chałupie, która jakimś cudem przetrwała trawiący wioskę pożar. Drewniane bale dawały dobrą izolację od zewnętrznego chłodu, a dech, od deszczu, który rozpadał się zaraz po tym, gdy zjawili się w wiosce. Rozpalili ogień i zjedli. Noc szybko ich zastała.
30 Strassa [styczeń] 1501
"Wrócę do was za trzy do czterech dni. Postarajcie się nie wpaść w żadne kłopoty, dobrze?" Shelter zdawał się być nieco zaniepokojony sytuacją pozostawienia samych Abu i Balltrama, i niejako podniecony myślą spotkania się ze swoim panem, Wielkim Smokiem Vasdenjasem. Nie wiedział czego się spodziewać, Jertqow (tajemniczy ork spotkany przez Balltram na Złoziemiach przed niespełna dwoma miesiącami) niewiele powiedział ponad to, że On chce się z nim spotkać, a towarzyszyć ma mu Balltram, krasnolud z niezwykłym tatuażem dotyczącym Księgi Łusek. "Uważajcie na siebie!" Shelter uniósł rękę na znak pożegnania, poprawił przewieszoną przez ramię torbę, odwrócił się i ruszył. Abu i Balltram odprowadzili go wzrokiem. Gdy w końcu znikł gdzieś powyżej, za ostrymi, nieprzychylnymi dla Dawców Imion skałami wysokich Gór Scytyjskich, Balltram rzekł: "trzeba by rozejrzeć się po okolicy." Abu nie do końca się zgadzał, żeby krasnolud szedł sam, więc poszli razem.
Okolica opuszczonej wioski, była równie wymarła jak i ona. Ślady jakiejkolwiek bytności Dawców Imion były wręcz żadne. Poniżej wioski, nieco przeszło sto metrów w dół zbocza szedł stary i zaniedbany szlak, ledwo widoczny z dalszej odległości, zapewne kiedyś łączył wioski z podgórza gór. Szlak szedł ze wschodu na zachód, gdzie schodził z gór i kierował się w stronę Krwawej Puszczy. Powyżej osady, już całkiem niedaleko zaczynały się ostre skały, rosnące wysoko w niebo. Szare, czarne, pokryte coraz rzadszą szatą roślinną. Wyżej zauważalnie widać było osuwiska lawinowe i czapy lodowe.
Sami znajdowali się w pasie, gdzie rosły wciąż drzewa, jednakże już nieco karłowate. Skały wyrastały z trawiastych polan i hal, gdzie spokojnie można by wypasać kozy i owce. I właśnie przy takich skałach, rozłożonych na dość sporej przestrzeni, jednego ze zboczy górskich Balltram znalazł niewielkie wejście do jaskini.
"O nie, nie będziemy wchodzić do żadnej dziury. No weź ty się zastanów. Gdziekolwiek nie pójdziemy, to zawsze musimy coś zrobić. Nie możemy po prostu ominąć ją, pójść dalej. Przecież na pewno w środku nic nie ma."
"Jak nic nie ma, to możemy sprawdzić." odparł Balltram, którego dusza Zwiadowcy dawała o sobie znać. "Zajrzymy, zobaczymy co się tam znajduje, i za pięć minut pójdziemy dalej."
Ork tylko westchnął.
"Dobra, to zaczekaj na mnie, w razie kłopotów będę krzyczał." Balltram poprawił swoją kurtkę, zajrzał ostrożnie do ziejącej chłodem dziury i powoli zaczął się w nią zagłębiać rozjaśniając sobie drogę pochodnią.
Jaskinia była mokra. Gliniaste podłoże było śliskie i niebezpieczne, mimo to krasnolud ostrożnie szedł naprzód. Po kilkunastu metrach doszedł do rozdwojenia korytarza. To w lewo szło dość ostro w dół, to w prawo szło mniej więcej ciągle na tym samym pułapie. Krzyknął do Abu, że skręca w prawo, gdy upewnił się, że ten zrozumiał, powoli ruszył dalej. Niespełna dziesięć metrów dalej dno korytarza raptownie się obniżało o blisko trzy metry. Coś nagle przykuło jego uwagę, w dole, w dalszej części korytarza coś połyskiwało blaskiem odbitej pochodni, coś jak... monety.
Zwiadowca rozejrzał się i znalazł najlepsze możliwe zejście, nieco na rozpór, ostrożnie zszedł niżej. Zbadał ściany i podłoże przed postąpieniem kroku naprzód, nie zauważył nic co by mogło go niepokoić. Rzucił przed siebie pochodnię, ta zasyczała upadając na mokre podłoże. Zrobił kilka kroków, gdy nagle coś głucho i nienaturalnie zgrzytnęło. Poczuł jak nagle zimny pot oblewa mu kark, skoczył. Nie zdążył. Kilka stalowych prętów wystrzeliło ze ściany i dotkliwie raniło krasnoluda. Ten padł i wrzasnął z bólu. Poczuł jak krew napływa mu do ust. Pochodnia zgasła.
Abu spoglądał w niewielkie wejście do jaskini i obserwował znikającego za zakrętem Balltrama. Odkrzyknął mu, że rozumie że ten idzie w prawo. W końcu światło pochodni odbijające się od wilgotnych ścian jaskini znikło. Ork usiadł wygodnie czerpiąc jak najwięcej ze słońca, które postanowiło wyjrzeć zza chmur. Jakie było jego zdziwienie, gdy usłyszał "dzień dobry". Kilka metrów na wschód od niego i wejścia do jaskini stał elf. "Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, nazywam się Pothohari i przypadkowo usłyszałem twoje nawoływania." Elf był dobrze ubrany, w czystą kremową koszulę, czarne kupieckie spodnie i skórzaną kurtkę. Przez ramię miał zawieszoną torbę, a u boku dobrej jakości miecz o wąskiej klindze w ładnej, bogato zdobionej pochwie i sztylet, w podobnej pochwie. Nim Abu zdążył zareagować usłyszeli krzyk bólu i dzikie wrzaski Balltrama dobiegające z głębi jaskini.
Weszli razem do jaskini, gdy dobiegli do skraju podłoża spostrzegli leżącego poniżej krwawiącego krasnoluda. W chwilę później wyciągali rannego Balltrama z objęć uruchomionej pułapki. Wyszli na zewnątrz, gdzie krasnolud wypił eliksir zdrowienia. W nieco ponad godzinę później poczuł się znacznie lepiej, rany zagoiły się. Mimo to, ciągle czuł ból, na szczęście nic groźnego się nie stało i szpikulce ominęły ważniejsze narządy. Abu opieprzał Balltrama, że ten pakuje się sam w niepotrzebne kłopoty, poczekałby chociaż do czasu, aż będzie na Drugim Kręgu i zwiększy swoją Wytrzymałość.
***
Pothohari, jak sam powiedział, jest wędrowcem, który lubi zwiedzać świat. Właśnie szedł szlakiem na zachód poniżej wejścia do jaskini, gdy usłyszał nawoływania Abu. Jak dalej mówił, pochodził z daleka, jego akcent sugerował nawet, że mógł pochodzić z innej prowincji. Elf żywo zainteresował się jaskinią i tym jakie tajemnice może kryć w sobie. Balltram, który już ozdrowiał, chciał nadal ją badać. Szybko się zgadali i wbrew protestom Abu, weszli do środka, tym razem skręcili w tunel idący w lewo, w dół. Abu pozostał przy rozwidleniu.
Przeszli może ze trzydzieści metrów korytarzem, gdy ściany zaczęły być bardziej gładkie, rzeźbione, jakby ciosane ludzką ręką. Im schodzili niżej, tym robiło się chłodniej, z ust zaczęła lecieć para, po plecach przechodziły pierwsze dreszcze. Nagle coś cicho szczęknęło i w ułamek sekundy później z wielkim hukiem opadła za nimi metalowa ściana. Dokładnie w tym samym momencie blisko sześć metrów przed nimi spadła druga, odcinając im jedyną drogę ucieczki.
Abu ruszył, gdy tylko usłyszał niesione echem metaliczne uderzenia. Coś się stało, myślał. Nagle stanął przed metalowymi drzwiami, załomotał w nie, a z drugiej strony, ktoś mu odpowiedział, nie zdążył jednak nic powiedzieć, gdyż nagle zarwała się pod nim podłoga. Próbował chwycić się czegoś, jednak ściany były śliskie, zaczął spadać. Pochodnia zgasła w momencie, gdy uderzyła o taflę wody. Abu wpadł do podziemnego jeziora, zanurzył się w wodzie i tylko swojej zręczności zawdzięczał to, że nie utonął. Cudem wypłynął na powierzchnię, próbował rozejrzeć się, było ciemno, nie widział niczego.
Balltram znalazł jakimś cudem mechanizm odblokowujący drzwi. Te uniosły się i odsłoniły rozświetloną kryształem dziurę w podłodze. Z dołu dobiegł go krzyk. Ponad dziesięć metrów niżej w lodowatej wodzie pływał Abu. Pothohari odpalił pochodnię, tymczasem Balltram chwycił w zęby swój kryształ świetlny i wykorzystując Karmę, przeszedł po śliskiej ścianie nad trzymetrową rozpadliną. Wyszedł przed jaskinię, gdzie pozostawili rzeczy i sięgnął po linę, nagle zawahał się. Jakieś dwadzieścia metrów przed sobą spostrzegł biegnące, około roczne, niemowlę w dziecięcym gieźle. Dziecko śmiało się tak, jakby zabawa w "uderz kotka młotkiem" była niewinną rozrywką. Niemowlak wbiegł między drzewa, oddzielające jaskinię od opuszczonej wioski.
Balltram w trzy minuty był z powrotem nad rozpadliną. Rzucił linę Pothohariemy, by ten ją przywiązał. W końcu sam opuszcza się po linie i wskakuje do lodowatej wody. Zaczyna nurkować, gdyż Abu, wyczerpany i wychłodzony zniknął z powierzchni wody. Balltram zanurkował trzymając kryształ świetlny w jednej ręce. Szukał, nurkował, tracił nadzieję, gdy nagle w mętnej wodzie spostrzegł czyjąś rękę, potem drugą, aż w końcu ukazała mu się znajoma twarz Abu Hamzy. Złapał go, i wykorzystując wszystkie swoje siły poderwał ciężkiego orka do góry. Ten szamotał się, co nie ułatwiało ratunku, w końcu krasnolud zaczął krztusić się, wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, utoną razem w jakieś zapomnianej przez Pasje jaskini. Uderzył głową w policzek orka. Ten jakby odpłynął na kilka chwil i to dało krasnoludowi wystarczający zasób czasu, by wynurzyć się i zaczerpnąć stęchłego powietrza.
Abu w kilka chwil oprzytomniał. Balltram wskazał mu linę, więc Wojownik zaczął się wspinać. Odrętwiałe z zimna ręce z początku nie chciały współpracować, jednak z każdą chwilą wspinaczka szła lepiej. Nagle lina zelżała, jednak Abu zdołał uchwycić się tym razem występu skalnego. Lina z łoskotem przeleciała obok niego i uderzyła o taflę wody dziesięć metrów poniżej zwisającego orka. Pothohari rzucił się niemal od razy i złapał Abu za ręce, pomógł mu wdrapać się na górę.
Wojownik odetchnął chwilą, rzekł "zaraz wrócę" i z krótkiego rozbiegu skoczył nad trzymetrową dziurą. Poślizgnął się i z powrotem osunął w ciemną i mokrą dziurę. W ostatniej chwili uchwycił się kilku ostrych wystających kamieni, podciągnął się i na czworaka ruszył do wyjścia. Wstał i ruszył do wyjścia, cel był prosty, odnaleźć jakąś linę w opuszczonej wiosce. Przebiegł przez niewielki las i wybiegł przed wioską, zbliżając się do niej spostrzegł kilkanaście różnych kotów, gapiących się na niego. Niektóre siedziały, inne stały. Najdziwniejsze było jednak to, że otaczały jakiegoś niemowlaka w białej sukni. Ostrożnie wyminął ten dziw i wbiegł do pierwszego, kamiennego domu.
***
Robiła się coraz zimniej, spokojny ton Pothohariego, że nic się nie stanie sprawiał odwrotny w zamierzeniach efekt. Balltram świecił kryształem świetlnym pod powierzchnią mętnej wody, nagle poczuł, że coś wywołało falę. Wyciągnął kryształ z wody i rozejrzał się uważnie. Znów poczuł uderzenie fali, wziął głęboki oddech i postanowił popłynął w przeciwnym kierunku od jej źródła. Około czterdziestu metrów dalej dostrzegł ścianę jaskini, a pod stopami poczuł twardy grunt. Wygramolił się na brzeg, zdjął z siebie przemoczone ubrania, na goły tors założył tylko skórzaną zbroję. Rozejrzał się uważnie, na wprost był tunej. Jego wejście opatrzone było wizerunkami polujących mężczyzn. Po swojej lewicy spostrzegł przyległe do ściany schody prowadzące w górę.
Oświetlając sobie ciemne, chłodnawe i zawilgocone stopnie i ściany ruszył ostrożnie ku górze. Nie uszedł daleko gdy schody skończyły się. Dalej prowadziła krótka galeryjka nad podziemnym jeziorem zakończona wejściem do tunelu. Po prawej jednak dostrzegł drewniane drzwi prowadzące do jakiegoś pomieszczenia. Ponownie się rozejrzał i nic, prócz połamanych i przegniłych stołów, krzeseł i obrazów, nie zwróciło jego większej uwagi. Ostrożnie wszedł, gdyż po drugiej stronie podłużnego, blisko dziesięciometrowego pomieszczenia, znajdowały się kolejne drzwi.
Wszedł rozglądając się. Wyminął połamane drewniane stoły i krzesła. Powoli i ostrożnie zbliżał się do lekko uchylonych drzwi. Nagle poczuł jak kamień na którym stanął, lekko wsunął się w podłogę. Drzwi za nim zatrzasnęły się. Głuchy, przeciągły metaliczny terkot przeszył na wskroś całe pomieszczenie. Coś gruchnęło i z sufitu posypał się tynk i kurz, a z powstałych otworów wysunęły się długie na stopę kolce. Sufit zaczął szybko sunąć w dół. Balltram nie myślał długo, skoczył czym prędzej do drzwi na przeciw, wyważył je barkiem i w ostatniej chwili wskoczył do niedużego pomieszczenia.
***
Abu po omacku wrócił do miejsca, gdzie rozstał się z Pothoharim. Gdy stanął nad otworem prowadzącym do podziemnego jeziora, tajemniczego elfa nie było, dogasała za to pozostawiona pochodnia. Wyciągnął zza pazuchy ostatnią pochodnię, skrzesał iskry i odpalił ją. Zaczął wołać i krzyczeć jednak nikt mu nie odpowiadał. Nie było czasu do stracenia. Wycofał się, poświęcił chwilę na pokrycie swego ciała Drewnianą Skórą i ruszył drugim korytarzem, tym gdzie poprzednio Balltram oberwał wysuwającymi się ze ściany kolcami.
Ostrożnie zszedł na niższy poziom korytarza, wyminął zablokowane jakimś cudem wystające kolce i ruszył dalej. Miał nadzieję, że nie ma więcej pułapek. Mylił się. Szczęściem kolejna pułapka była uruchomiona już jakiś czas temu. Perspektywa nabicia się na kolce w sześciometrowej głębokości dole, nie napawała optymizmem. Przeszedł skrajem pułapki i dalej idąc ostrożnie doszedł na próg dużej komnaty.
Abu pokrótce rozejrzał się, dzięki swemu orkowemu wzrokowi mógł dostrzec więcej szczegółów. Pomieszczenie to, jak mu się zdawało, było główną komnatą w której zbierali się mieszkańcy kaeru, bo, że jest to kaer uświadomiło mu dwanaście wizerunków Pasji na ścianie po lewej stronie od wejścia. Rzeźby wysokie na przeszło pięć metrów, łączyły oba wejścia. Przy zniszczonym do połowy posągu Chorrolisa właśnie nieopodal drugiego wejścia, Abu spostrzegł ślady krwi. Wyminął bloki roztrzaskanych wrót i idąc śladem krwi, usłyszał cichy jęk, zwielokrotniony głuchym echem. Szybko podbiegł do Pothohariego, który, jak się okazało, przybity był do ściany, czterdziestocentymetrowymi metalowymi gwoździami. Abu wyciągnął je, przytrzymując by elf nie osunął się na ziemię. Następnie delikatnie położył elfa, klnąc pod nosem. Pothohari sięgnął do torby i wyjął z niego jakiś eliksir, szybko go wypił. W końcu zaczął mówić.
"Coś mnie złapało. Jakieś trzy dziwne stworzenia wielkości goryla. Były na wpół mechaniczne, z małymi czerwonymi ślepkami. Przybiły mnie tu, do ściany i uciekły."
Rozejrzeli się trochę po głównej komnacie kaeru, miejscu kiedyś żywym, obecnie pełnym pustki, rozpaczy, śmierci. "To miejsce jest martwe" rzekł z goryczą Pothohari.
***
Pomieszczenie miało wymiary cztery na trzy metry, było puste i cholernie zimne. Balltram tracił już nadzieję, że wyswobodzi się z niego, gdy nagle coś szczęknęło, coś gruchnęło i sufit z wolna zaczął się podnosić. Krasnolud wstał, potarł zmarznięte ramiona i w momencie gdy sufit zatrzymał się na swoim pierwotnym miejscu, wyszedł z pomieszczenia. Gdy przeszedł całą podłużną komnatę i opuścił pomieszczenie-pułapkę, odetchnął z ulgą.
Nagle coś zwróciło jego uwagę. Po prawej, w głębi rozpoczynającego się korytarza, coś się poruszało przy bladym czerwonym świetle. Balltram przełknął ślinę, ciekawość zwyciężyła. Ruszył wolno, posiłkując się Karmą przy Skradaniu. To co ujrzał, przyćmiło największe wyobrażenia. Kolosalny czworonóg zdawał się być zbudowany z błyszczącego srebra, złota i brązu. Jego ciało pokryte było chaotyczną mieszanką nitów, przekładni, krążków, dźwigni oraz innych urządzeń mechanicznych. Szereg kół na podbrzuszu pozwalało poruszać się potworowi po ziemi. Z przodu posiadał jakby kilkadziesiąt przeróżnych wierteł pozwalających kruszyć skały i ryć w ziemi niczym gigantyczny kret. Stwór stanął, z jego rur buchnęła para. Gdzieś z boku, gruba rura skierowała się ku Balltramowi. Krasnolud zaklął, "pieprzony kryształ świetlny". Nagle coś strzeliło i przeleciało tuż nad głową krasnoluda, krzesząc iskry i łupiąc odłamki ze skalnej ściany. Metrowej wielkości metalowy gwóźdź, upadł z ponurym łoskotem na ziemie poniżej schodów, w miejscu gdzie krasnolud wyszedł na brzeg.
Balltram zbiegł po schodach nie szczędząc sił, należało zniknąć z tego kaeru i to zaraz! Na szczęście, było jeszcze jedno wyjście, w którym pokazali się Abu z Pothoharim. Balltram chwycił ciężki gwóźdź. Decyzja była szybka: opuszczamy to przeklęte miejsce!
***
Słońce minęło zenit i zaczęło swoją podróż ku zachodowi. Balltram, Abu Hamza i Pothohari wyszli przez wąskie wejście do jaskini i zmęczeni, zziębnięci i brudni odsapnęli chwilę. W tym momencie natura orka nie wytrzymała i Abu uderzył z całej siły w twarz Balltrama. "To za tak głupią rzecz jak pchanie się w niebezpieczne podziemia!" krzyknął. Krasnolud podniósł się i przetarł ręką krwawiący nos.
Chwilę podyskutowali o tym, co zastali wewnątrz, nie było i dane dokończyć, nagle usłyszeli miauknięcie. Abu, nagle jakby sobie coś przypomniał, jednak nie powiedział nic i mimowolnie spróbował uderzyć ponownie Balltrama. Coś go zmuszało. Pothohari złapał go i.. zaczęli się bić. Właściwie to Abu próbował go uderzyć, a Pothohari robił szybkie i zwinne uniki. W tym samym momencie na twarz Balltrama z dzikim wrzaskiem rzucił się rudo-czarny kocur. Krasnolud złapał go za grzbiet i zdrapał z twarzy. Rzucił nim kilka metrów od siebie, i kilkanaście metrów w dół.
Śmiejący się roczny dzieciak w białym gieźle dreptał w miejscu trzydzieści metrów dalej, pod lasem, i zanosił się obłąkańczym śmiechem. Balltram splunął krwią, przetarł czoło i ruszył na złamanie karku. Dzieciak przestał chichrać, podskoczył jak sparzony i czmychnął w krzaki, do lasu. Zwiadowca wyciągnął miecz i wskoczył w chaszcze za bachorem. Kilka kotów zastąpiło mu drogę, ciął jednego, gdy ten zagrodził mu drogę, następnego kopnął szpicem buta, aż ten pokrył się ciemną krwią. Balltram przebiegł przez las i wyłonił się przed kamienną wioską. Dzieciak był kilka metrów przed nim.
Myśli w głowie Balltrama biły się ze sobą. To jest dziecko, w końcu, na miłość Pasji, czy tak wypada? Czy to jest moralne? Nie zastanawiał się długo, gdy dzieciak z rozbrajającym grymasem rozkazał coś swoim kotom. Zwiadowca ciął kilkukrotnie, trafiając niemal za każdym razem. Dzieciak padł na ziemię zaskoczony takim obrotem spraw i... znikł.
Na miejscu niemowlaka pojawiło się chude ciało młodego krasnoluda. Trzy potężne cięcia skutecznie wybiło mu z głowy dalszy żywot, wychudzony i brudny krasnolud wyzionął ducha. Jego obłąkańcze oczęta zaszły mgłą i zgasły. Koty otaczające martwego Dawcę Imion padły, pokazując swą prawdziwą, nieiluzoryczną postać martwych, na wpół zgniłych trucheł.
Abu i Pothohari zeszli do Balltrama stojącego z nagim, szkarłatnym mieczem nad ciałem krasnoluda. Abu sięgnął do niewielkiego tobołka trzymanego przez martwego i wysypał z niego rzeczy. Znalazł kilkanaście srebrnych i miedzianych monet, zapisane pomięte kartki papieru oraz medalion z symbolem Pasji Raggoka. Abu rzucił Balltramowi medalion, sam wziął monety. Kartki zapisane były w magicznym języku. "Był Iluzjonistą i Głosicielem Raggoka, pewnie mieszkał gdzieś tu sam i oszalał" rzekł z przekonaniem Zwiadowca.
W dwie godziny później przebite wielkim gwoździem ciało szalonego Głosiciela radośnie paliło się na stosie wraz z kilkunastoma martwymi kotami. Ogień zajął szybko ciała, a czarny dym z palonych trucheł wzbił się wysoko.
"Chodźmy stąd, to miejsce jest martwe" powtórzył ponuro Abu Hamza słowa Pothohariego. "Nie możemy tutaj zostać."
3 Veltom [luty] 1501
Shelter zszedł z gór i zdziwił się spotykając wcześniej swoich podopiecznych w dodatku z nowym towarzyszem. Ten jednak wykazał się taktem, i nie pytał się o cel podróży Sheltera, ani pozostałej dwójki. Zeszli niżej i rozbili obóz, tam zasiedli przy ognisku i opowiedzieli o wydarzeniach ostatnich dni. Shelter skomentował to prostym zdaniem: "Zostawić was na chwilę to od razu wpakujecie się w jakieś kłopoty".
4 Veltom [luty] 1501
Wstali skoro świt, posilili się ciepłą strawą po chłodnej nocy i postanowili czym prędzej zejść z gór. Nie minął kwadrans, gdy Shelter zarządził wymarsz. Zasypali dopalający się ogień, zarzucili pakunki na plecy, poprawili broń i ubranie i zaczęłi powoli schodzić uważając, aby nie zsunąć się po osuwisku. Abu odwrócił się, by spojrzeć na kamienne szczyty, na pokryte śniegiem przełęcze, na zadrzewione doliny pokryte mgłą. Nagle, gdzieś wysoko i daleko, hen, gdzieś na jednej z ciemnych i stromych skał spostrzegł smoka Vasdenjasa, który załopotał skrzydłami. Abu spróbował przyjrzeć się, jednak niczego już nie dostrzegł.